sobota, 23 lutego 2013

Rozdział 36

 36. Wielki powrót. A raczej wielkie szczęście, że mogłam wreszcie coś napisać. Uznałam, że w związku z tym, iż nie było mnie naprawdę długo, napiszę długi rozdział, co chyba mi się udało. Jak z treścią - nie wiem, mam nadzieję, że nie przesadziłam z "wymuszoną epickością" ;) Pozdrawiam!


Przekroczyła bramę, za towarzysza mając jedynie miecz. Ból zadanych własnym mieczem ran palił ją żywym ogniem, ale nie na tym się skupiała. Skradając się po cichu, reagując na każdy szmer i szelest, poruszała się do przodu. Noisang było straszną krainą składającą się z osmolonych skał, w których widniały pęknięcia, a z tych co chwila wytryskała gorąca lawa. Światło gwiazd i księżyców nie docierało tu prawie wcale, a niebo nad nią było atramentowo czarne. Co krok walały się potłuczone głazy i ludzkie gości, a swąd spalenizny przyprawiał o mdłości, tym bardziej, że było tu strasznie gorąco. Droga przed nią spowita była szarym dymem, co sprzyjało jedynie temu, by raz po raz uderzała ramieniem w wyrastający przed nią stalagmit.
Minęło zaledwie parę chwil, gdy dostrzegła to, czego tak się obawiała. Znikąd otoczył ją przyjemny dla skóry chłód, a ledwie kilka kroków przed nią w powietrzu zawisło kilka zwiewnych postaci o długich, srebrzystych włosach, odzianych w jasne szaty. Gdyby nie wiedziała, kim są, uznałaby, że to anioły. Ale przecież ich wygląd to tylko pozory. Reverianie, okrutne demony, potrafiące swoją hipnozą zmusić człowieka do wszystkiego.
Przypomniała sobie, jak Millius tłumaczył jej, że demony, z którymi spotkała się podczas Wielkiej Selekcji, to blada namiastka tego, co czeka ją ze strony tych potworów. Pamiętała też, że jedyny sposób, na ich pokonanie to oprzeć się pokusom. Tylko tak mogła wygrać.
Tymczasem srebrzystowłosi otoczyli ją już swym wdziękiem, łagodnym nuceniem najsłodszych melodii i czułym, choć zimnym dotykiem szarych rąk. Chciały chyba udawać czułość.
 - Zabierzcie ode mnie łapy! - warknęła odtrącając długie palce. Demony nie opierały się, posłusznie wykonały polecenie.
 - Nie chcemy twojej krzywdy - szeptały zgodnie. - Chcemy ci ulżyć w cierpieniu. Te rany palą, prawda? Proszę, weź - jeden z demonów podał jej na dłoni fiolkę, zapewne z lekiem uśmieżającym ból. Niewiele brakowało, by ją wzięła, ale opanowała się.
 - Niczego od was nie wezmę! Przybyłam tu by uratować ojca! Nie dam się złamać! - wykrzyczała, jakby to miało je przestraszyć.
 - Biedactwo - szeptał słodko kolejny reverian. - Jesteś taka dzielna. Dlaczego wydali cię na takie męki? Pozwól sobie choć przypomnieć, jak dobrze ci było, gdy jeszcze nie umiałaś władać mieczem. - I oto rozpostarł się przed nią widok pięknej Coidy z mnóstwem pachnących kwiatów i drzew uginającymi się pod ciężarem dojrzałych owoców. Przed jej własnym domem stała jej matka, uśmiechnięta i szczęśliwa. Słyszała śmiechy, strzępy jakichś błahych, radosnych rozmów. - Możesz tam w każdej chwili wrócić - mówił demon. - To proste. Wystarczy, że podasz mi rękę. - Nic nie mogła odpowiedzieć, zapatrzona w swoją ukochaną, spokojną krainę.
 - Wystarczy, że podam ci rękę, a wyssiesz ze mnie życie - wykrztusiła z trudem i przedarła się przez krąg demonów. Od razu boleśnie odczuła ich nieobecność. Ból powrócił do ran, ukrop dotarł do skóry, a widok Coidy zastąpiły mroki Noisang. Reverianie podjęli ostatnią próbę.
 - Możesz tu zginąć - rzekł jeden z nich - ale jeśli zawrócisz, jeśli dasz sobie pomóc, kochanie... spójrz, co może się stać. - Tym razem ukazano jej ją samą. Ją i Alana. Ona w pięknej, białej sukni, on odświętnie ubrany, w otoczeniu rodziny i przyjaciół pobierają się. Są szczęśliwi. Chyba znajdują się w raju, bo nawet Coida nie wyglądała nigdy tak pięknie. Czy to naprawdę możliwe? Realna Octavia patrzyła, jak jej widmo całuje Alana, jak czuje na sobie jego ręce i patrzy w te piękne oczy. Była już pewna, że chce wracać, że to zbyt wiele, że nie zniesie dalszego bólu i udręki. Chciała tylko uwolnić się od cierpienia. To wszystko. Cofnęła się o kilka kroków i w ostatniej chwili ujrzała przed oczami Artaxa, gdy mówił, że w nią wierzy i że wie, że uratuje ojca. Musiała to zrobić! Jej tata, jej kochany tatuś tak długo cierpiał, tyle lat wytrzymał bez ukochanych osób.
 - Wrócę do domu z ojcem - wykrzyczała, tłumiąc płacz- i nie powstrzymacie mnie! Nigdy! - z tymi słowy zaczęła pędzić przed siebie, byle dalej od tych wspaniałych wizji. Tak bardzo chciała uratować tatę. Musiała o tym pamiętać, nie mogła pozwolić wygrać siłom ciemności.
Nie dane jej było długo cieszyć się spokojem, bo kwadrans później walczyła już na śmierć i życie z dzikimi enigmorami. Walczyła, zaciskając palce na klindze miecza tak mocno, że aż sprawiało jej to ból. Cięła nim na oślep, byle tylko zranić potwory. Cięcie, unik, pchnięcie. I wciąż od nowa.  Miecz nie uchronił jej jednak przed kilkoma szponami i ostrymi kłami tych olbrzymich gadów. Opadała już z sił.  Nie miała pojęcia, jak długo trwało to starcie i czy ma szansę przeżyć z jego efektami, ale w końcu się udało - ostatnie monstrum padło martwe u jej stóp. Brudna, mokra od krwi i potu, upodlona do ostatnich granic usiadła na ziemi, opierając skroń o odciętą łapę enigmora. Drżącą, pokiereszowaną dłonią sięgnęła do małej sakiewki z płatkami Gladyjskich Lilii. Było ich tylko kilka, więc przytknęła tylko jeden, do kilku  najgroźniejszych ran, a te zasklepiły się boleśnie. Resztę płatków postanowiła zachować dla taty. Wzięła też łyk wody, zastanawiając się, czy jest w stanie znieść dalsze próby. Była wykończona, ale wiedziała, że musi iść dalej. Nie może porzucić jedynej szansy na uratowanie ojca.
Wstała. Modląc się w duchu o jeszcze odrobinę siły, o krztynę opatrzności, o kropelkę szczęścia. Czekała ją ostatnia próba. Z oddali widziała już zarys ogromnego pałacu, w którym od lat więziono jej ojca. Tym razem nie mogła już wiedzieć, co robić i jak się zachować. Nigdy wcześniej nie spotkała się z Zaklinaczami Czasu. Szła więc przed siebie, rozglądając się i nasłuchując bacznie. Muszą być niedaleko...
 Nie natknęła się na nich jednak, a pałac był już naprawdę blisko. Znalazła się w niestrzeżonym wysoko sklepionym atrium. Już sam fakt, że brak tu straży, bardzo jej się nie spodobał, a świadomość, że nie spotkała Zaklinaczy Czasu  napawał ją prawdziwym lękiem. Coś było nie tak.
Już chwilę później okazało się, że to właśnie tu czekała na nią trzecia straż. Od razu chwyciła za miecz. Zupełnie niepotrzebnie, bo jej broń w ułamku sekundy znalazła się w dłoni wysokiego na dwa i pół metra anioła o czarnych skrzydłach i hebanowych włosach sięgających szczęki. Stworzenie trzymało w dłoni ostrze miecza, w ogóle nie czując bólu, choć krople krwi skapywały po jego czarnej szacie. Jego bladą twarz oświetlało tylko rozedrgane światło pochodni.
 - Siadaj - odezwał się Zaklinacz niespodziewanie spokojnym głosem. - I nie używaj więcej broni w tym miejscu. To bezcelowe, bo nie jesteś w stanie mnie zabić.
- Mój miecz cię zranił - stwierdziła ostro.
 - Tak ci się wydaje? - Zaklinacz podniósł swoją wielką dłoń, na której nie było nawet śladu po rozcięciu. - Władam przeszłym czasem, a więc mogę wskrzeszać się i uzdrawiać, kiedy tylko zapragnę. A jednak do rzeczy - wiesz, po co tu jesteś?
 - Aby ocalić ojca - odparła bez zastanowienia. Być może to absurd, ale poczuła się idiotycznie w swoim poszarpanym, burdnym ubraniu przy tej dostojnej, eleganckiej istocie.
- O ile się nie mylę, twój brat nie żyje. Wiesz, że jestem w stanie przywrócić mu życie. Nie wmawiaj sobie, że to kolejna iluzja. Jestem tu, bo moja moc jest najsilniejsza, najbardziej niebezpieczna ze wszystkich, ale mogę jej używać tylko wtedy, gdy ktoś, na kim mam jej użyć bardzo tego pragnie. Ty chcesz, by twój brat żył. Wskrzeszę go, jeśli wykonasz polecenia Mauviasa i zostawisz tu ojca. Pamiętaj, że to nie jest sztuczka, wybieraj.
 - Masz tak potężną moc i służysz temu skurwielowi? - prychnęła, chcąc zyskać na czasie. To była tak trudna decyzja... Zaklinacz uśmiechnął się kpiąco.
 - Nikomu nie służę. Jestem tu, bo chcę. Zrodziłem się ze zła, więc będę czynił tylko zło. Zapewne poznałaś mojego słodkiego brata, Milliusa...
 - On nie jest twoim bratem! Gdy spytałam go, jak wygląda Zaklinacz Czasu, odpowiedział, że nie wie!
 - Bo nie ma prawa wiedzieć. Ale jest aniołem, tak jak ja, a więc musi być moim bratem. Tyle, że mnie zrodziło zło, a jego dobro. Zabawne, prawda? Ale... Octavio. Czas ucieka. A ja nie lubię go marnować. Jaka jest twoja decyzja?
 - Nie dam ci się omamić. Nie zaufam niczemu, co jest złe.
 - I dlatego pozwolisz zabić siebie, ojca, zostawisz matkę samą i nie dasz bratu szansy na kolejne życie? Kogo chcesz oszukać? Dziewczynka, niewyszkolona i słaba, miałaby sama dać radę Wielkiemu Mistrzowi Zakonu Feupeliadów? To chyba jakaś kpina. Dobrze wiesz, że możesz uratować tylko brata i tylko dzięki mojej łasce, więc rób, co mówię.
 - Nigdy - warknęła, wstając. Sądziła, że Zaklinacz zerwie się z miejsca, próbując ją powstrzymać, ale anioł znów zachował spokój.
 - To twój wybór. Wybrałaś śmierć, więc idź po nią. Tyle legend krążyło od lat w Noisang o słynnej córce Titresa Conely, o tym, że będzie tak samo odważna i wielka... Bzdura. Zawiodłaś nas wszystkich - zaśmiał się okrutnie.  - Już przegrałaś, Octavio. Idź. Pałac Mauviasa stoi przed tobą otworem. On tylko czeka na ciebie.

wtorek, 19 lutego 2013

Ogłoszenia parafialne

Na wstępie przepraszam. W drugiej kolejności się tłumaczę. "Jak można zawiesić bloga niemalże przed punktem kulminacyjnym?!" - zapewne chciałaby zapytać większość Czytelniczek. Kochane, do "zawieszenia" czasowego zmusiła mnie obecna sytuacja życiowo-szkolno-rodzinna. Bardzo Was przepraszam, kiedy tylko dam radę, na pewno coś wstawię i napiszę, na chwilę obecną nie jestem w stanie podać dokładnego terminu. Bloga nie porzucę i na pewno doprowadzę do końca. Zaglądajcie więc. 
Cierpliwym dziękuję za cierpliwość, mniej cierpliwym za umiejętność niezamordowania mnie. 

sobota, 2 lutego 2013

Rozdział 35

35. Uprzedzając to, co pomyślicie - nie, nie jestem sadystką i psychopatką, mam po prostu nieco chorą wyobraźnię ;) I lubię utrudniać życie bohaterom, a że wyprawa do Noisang nie miała być miłą wycieczką krajoznawczą, to przed Octavią ciężkie czasy. Mam nadzieję, że wyszło w miarę po ludzku.


W chwili, gdy musiała opuścić Pasmort, wydawało jej się to najtrudniejszym z zadań. Nie chodziło już o strach, ani o to, że  od tej pory nie będzie przy niej Milliusa. Po prostu nie mogła znieść myśli, że za chwilę  puści dłoń brata i zobaczy go ponownie za wiele, wiele lat. Ufała mu, wiedziała, że się tu spotkają, ale... to było za trudne. Gdyby mogła, zostałaby z nim na zawsze, bo miłość i ulga, którą poczuła przy Artaxie, były niemal obezwładniające.
 - Bądź ostrożna, ale walcz dzielnie - rzekł Millius, ściskając jej rękę. - Pamiętaj, że bez względu na efekt twoich działań, cała nasza Galaktyka będzie ci wdzięczna - dodał jeszcze i odszedł, ustępując miejsca Artaxowi.
 - Octavio...
 - Wiem - przerwała mu ze smutnym uśmiechem. Pod rzęsami zebrało jej się kilka drobnych koralików łez. - Będę na siebie uważała. I będę bardzo tęsknić. - Artax też się uśmiechnął.
 - Wiedziałem, że musimy być do siebie bardzo podobni. Octavio, pamiętaj tylko, że... kocham cię tak bardzo, że wydaje mi się, że ty już wiesz, co powiem, za nim jeszcze o tym pomyślę. Dlatego wierzę, że wiesz, co chcę ci teraz powiedzieć - walcz, nigdy się nie poddawaj, ale przede wszystkim chroń życie. Tata i tak już jest z ciebie dumny, bo na pewno czuje, że nigdy o nim nie zapomniałaś.
 - Nigdy nie zapomnę. O tobie też - coraz trudniej było jej mówić, dlatego przytuliła się do niego i zamknąwszy oczy choć przez chwilę mogła marzyć, że jej podróż już dobiegła końca. Szczęśliwego końca. Artax ściskał ją mocno i sam również nie chciał wypuścić, ale musiał. Gdy wsiadała na pokład wimana, pomachał jej tylko, starając się zachować ten sam uśmiech.
 - Do zobaczenia! - rzekli w jednym momencie, a potem drzwi latającego pojazdu zamknęły się za nią i wiman powoli zaczął wzbijać się w powietrze, rozcinając swymi światłami mrok otaczający krainę Pasmort.
Octavia mocno zacisnęła dłonie, starając się nie myśleć o tym, co ją czeka. Teraz już musiała sobie poradzić. Jedynym jej ratunkiem przed całym złem świata był miecz i odwaga, którą w sobie nosiła, a którą nigdy nie czuła się bardziej napełniona. Zostawiała za sobą świat, który znała i kochała, szła, z własnej woli, ale też z powinności w nieznane, z jedną tylko nadzieją - że uda jejsię ocalić ojca i całą resztę świata przed ogromną mocą Mauviasa.
 Starała się sobie przypomnieć wszystko, czego dowiedziała się o perle Askara, o Tajemnicy Griphe, o pragnieniach Mauviasa, o drodze, którą musi pokonać, ale tylko po to, by mieć jeszcze chwilę czasu na przygotowania, bo wszelkie złe uczucia związane z tymi myślami uleciały z niej w chwili, gdy opuściła Pasmort. Być może była to jakaś forma pomocniczego daru od Milliusa.
Po kilku długich godzinach lotu jej oczom ukazała się bardzo mała wyspa kosmiczna i niewyobrażalnie długi, absurdalnie zawieszony w nicości most.
 - To tu... - szepnęła do siebie, wytężając wzrok, by zobaczyć więcej. Wiedziała już, że dotarła do właściwego miejsca i przysięgła sobie, że zwycięży. Jest silna, ma to we krwi! Nie da się, nie ustąpi, tak, jak nie ustąpił jej ojciec i brat. Będzie walczyła do ostatniej kropli krwi i żaden żądny krwi i władzy sukinsyn nie odbierze jej zwycięstwa.
 Podeszła do lądowania i zaskakująco szybko zetknęła się z lądem, jak się okazało, skalnym i popękanym. Na wyspie nie było nic, prócz ubogiej, suchej rośliny, przypominającej trawę i ludzkich kości, które pozostawili tu po sobie inni śmiałkowie. Dziewczyna sprawdziła tylko, czy ma przy sobie miecz i sakiewkę z Gladyjskimi Liliami od Vailla. Założyła skórzane ochraniacze na przedramiona i kolana, na czole zawiązała opaskę osłaniającą twarz przed opadającymi włosami, przez ramię przerzuciła niewielką torbę z butelką wody i kilkoma kawałkami chleba, które zapewne przygotowała dla niej Foris.
Stanęła na skraju mostu i odczytała napis na drewnianej tabliczce, niedbale nabazgrany ludzką krwią - Most Lęków. A więc Millius miał rację, to nie był zwykły most. Mauvias chciał ją osłabić przed dotarciem do pałacu, chciał sprawić, żeby jej ojciec wiedział, że cierpi, żeby wreszcie zaczął mówić. Ale ona się nie ugnie, nie da mu zwycięstwa.
 Zrobiła pierwszy krok, stanęła na kamiennym moście i wówczas znikąd wyrosła przed nią zwiewna postać starej, pomarszczonej wiedźmy o bujnej plątaninie szaroczarnych włosów. Octavia automatycznie chwyciła za miecz, spoglądając w zionące złem, żółte ślepia staruchy, ale ta nie przejęła się tym wcale, nawet wybuchnęła śmiechem.
 - Myślisz, że jesteś nieustraszona? - spytała kpiąco, a syk jej głosu wydawał się wiele razy głośniejszy w panującej wszędzie ciszy.  - Wielu próbowało tędy przejść, w ostatnich dwustu latach może trzeb udało się dotrzeć do połowy. - Zaśmiała się obleśnie.
 - Zejdź mi z drogi, wiedźmo - warknęła dziewczyna, postępując kilka kolejnych kroków, wciąż z wyciągniętym mieczem.
 - Nie wygrasz ze mną - wysyczała wiedźma, raz po raz zastępując jej drogę, to znów znajdując się za jej plecami.  - Spójrz tylko - widzisz te brakujące kamienie w moście? - Octavia spojrzała na most - faktycznie, tu i ówdzie brakowało kamieni. - Gdy dotrzesz do każdej  kolejnej dziury, ktoś lub coś w twoim życiu to odczuje. Będą cierpieć tak, jak ty.
 - To iluzja -syknęła Octavia, nie będąc pewną swoich słów. Kostucha zaśmiała się potwornie. Gdy Octavia przestąpiła pierwszą wyrwę w moście, znikąd obok jej stóp pojawił się Felix, niewyglądający jak widmo, ale jak żywy człowiek. Żywy człowiek cały opleciony duszącymi go i raniącymi do żywych kości cierniami.
 - FELIX! -wrzasnęła przerażona. Uklękła obok niego, modląc się w duchu, by to nie była prawda, by naprawdę tego nie czuł i próbując pomóc, ale jej ręce tylko przenikały przez jego ciało.
 - Błagam... przestań... - wydyszała postać chłopca, plując krwią. - Octavio, wycofaj... się. Nie rób... mi tego.
 - Przepraszam - powiedziała, choć wiedziała, że to tylko jedna z okrutnych sztuczek Mauviasa. Musiała iść dalej, kolejne dziury w moście były tylko gorsze. Alan kąsany przez jadowite węże, zakrwawione ostrze wbijające się w ciało jej matki, Vaill, którego trawiły żywe płomienie, a wszystkie te postacie błagały ją, by nie skazywała ich na dalsze cierpienie, by się wycofała. Przy tym wszystkim śmiech starej wiedźmy wciąż dźwięczał jej w uszach.
 - DOSYĆ! - wrzasnęła, gdy czuła, że lada moment zwariuje, oszaleje, postrada rozum. Zamachnęła się mieczem i z całej siły cięła nim przez rękę staruchy, która dosłownie zaniosła się śmiechem, za to z ręki Octavii trysnęła krew, a ona sama poczuła palący ból.
 - Próbuj dalej, ty mała dziwko! Ranisz tylko ich i siebie, NIC nie możesz mi zrobić. - Dziewczyna, jakby w amoku, nie była w stanie jej słuchać. Chciała ją po prostu zabić, unicestwić raz na zawsze. Znów chlasnęła mieczem powietrze, trafiając w twarz wiedźmy. I tym razem to na jej własnym policzku pojawiła się krwawa szrama. Zaczęła biec, choć ból trawił jej umysł i ciało. Mijała kolejne wyrwy w moście tak szybko, że potępieńcze jęki i wrzaski jej bliskich zlewały się w jeden wielki krzyk, wwiercający się głęboko w głowę. W końcu jednak usłyszała już tylko własny krzyk, odbijający się echem od kamiennego mostu. Właśnie zdała sobie sprawę, że oto stoi przed wielką, czarną bramą, która rozwarła się przed nią posłusznie. I ta brama miała ukazać jej piekło.