piątek, 3 sierpnia 2012

Rozdział 11

11. Nie wiem, czy już Wam to mówiłam, ale uwielbiam Vailla ;) To chyba jedna z moich ulubionych postaci. Pisałam wcześniej, że mogę teraz nie ogarniać rozdziałów Tajemnicy, a tu psikus. Okazało się, że pisanie jest lekiem na całe zło. Miłej lektury!


Kiedy stała przy bramie Akademii z mieczem u boku i niedbale przewieszoną przez ramię torbą, poczuła coś na kształt satysfakcji na widok nieumiejętnie skrywanego zdziwienia wymalowanego na twarzy Vailla. Poniekąd pewnie wolał, by nie zrobiła tego, co postawił jej jako warunek. Była niemal pewna, że jej mistrz sądził, że rozmowa z Alanem skończy się głośną awanturą, może nawet walką na pięści. 
 - Żadnych wybryków, Octavio - upomniał ją. - Wykonujesz wszystkie moje polecenia bez choćby jednej próby ich ominięcia, rozumiemy się?
 - Jasne, mistrzu - odparła.
 - Mówię śmiertelnie poważnie!
 - A ja śmiertelnie poważnie odpowiadam - żachnęła się. - Trochę zaufania - dodała ciszej.
 Za bramą czekała na nią jeszcze jedna niespodzianka - pięć wielkich kelmelotów - uskrzydlonych tygrysów z końskimi ogonami, o potężnych łapach. Zwierzęta ukłoniły się lekko, gdy Octavia i  mistrzowie zbliżyli się do nich.
 - Ten jest twój - powiedział Vaill, wskazując jej stworzenie o białej sierści - Na pewno wiesz, jak się na nich lata?
 - Oczywiście. Latałam od dziecka.  - Pogładziła swojego kelmelota po pysku, a on zamruczał przeciągle. Nie protestował, gdy usadowiła się w siodle na jego grzbiecie. Lennars spojrzał na nią z nutką nostalgii - doskonale pamiętał, jak Artax na nich latał. On i Octavia mieli do tych zwierząt zadziwiająco pewną rękę, było to widać już na pierwszy rzut oka.
 - Liczę do trzech!  - oznajmił głośno mistrz Quigley - Trzy... dwa... jeden! Kierunek: Griphe!
Pięć kelmelotów wystartowało prosto w niebo. Zostawiały za sobą, w dole, małe, kamienne domki, zielone pola, złocące się w słońcu wstęgi rzek i szumiące korony drzew w lasach. Chłodny, wieczorny wiatr owiewał im twarze, a wielkie skrzydła kelmelotów chłostały dookoła powietrze.
Octavia była zdania, że nigdzie nie można czuć się tak wolnym, jak na grzbiecie tego zwierzęcia, w przestworzach, gdzie nikt i nic nie może cię zatrzymać. Kelmelot poddawał się bez wahania jej delikatnym, płynnym ruchom, jakby byli ze sobą od zawsze związani.
 - Świetnie ci idzie! - krzyknął Vaill, zagłuszany przez łopot skrzydeł. 
 - Panu też! - odpowiedziała automatycznie, co spotkało się z gromkim śmiechem pozostałych mistrzów. 
Lecieli jeszcze długo, nim coś zakłóciło ich spokój.
 - Vaill, patrz! - zawołał Lennars, wskazując na coś palcem. Ona także spojrzała w tamtą stronę i nie mogła zrozumieć o co chodzi. Dopiero kiedy dwaj inni mistrzowie zaklęli głośno, ujrzała trzy czerwone pociski szybujące ku nim z zawrotną prędkością. Takie same, jak ten, który wylatywał z dziedzińca przy akademiku tuż po morderstwie.
 - Schyl się! - zawołał mistrz Quigley, a ona natychmiast przylgnęła płasko do grzbietu kelmelota. Vaill, Lennars, Quigley i mistrz, którego nie znała z nazwiska, unieśli dłonie i zobaczyła coś, czego nigdy wcześniej nie zauważyła - w środek dłoni mieli jakby wtopione platynowe kręgi, które rozbłysły białym światłem i ugodziły prosto w napastników. Nie miała szans zobaczyć, jakie działanie mają owe strumienie światła, bo były wręcz oślepiające. Zacisnęła na chwilę powieki i dosłownie dwie sekundy później mogła uznać to za błąd. Znikąd, tuż przed nią zjawiła się krwistoczerwona chmura, która okazała się... człowiekiem. Strasznym człowiekiem  o bladej twarzy i oczach pozbawionych źrenic. Na głowie miał kaptur rzucający na szkaradne lico złowrogi cień. Monstrum wyciągnęło ku niej sine ręce, a ona w ostatniej chwili zdążyła wyciągnąć zza pasa miecz i pchnąć go, choć bez przekonania, w pierś wroga. Odpowiedzią na zadany cios był jedynie głośny, szyderczy śmiech.
 - Octavio, uważaj! - usłyszała i gdy tylko się obróciła, poczuła tępy ból. Ktoś uderzył ją czymś ciężkim w twarz, a potem coś ostrego przeszyło jej skórę na brzuchu. Ostatnim co zarejestrował jej organizm była ciepła krew spływająca strugami z jej skroni. Potem zsunęła się bezwładnie z grzbietu kelmelota.
 - Łap ją, Vaill! ŁAP! - wrzeszczał Lennars, który miał to szczęście, że pozostał wolny od ataku. Vaill złapał ją dosłownie na sekundę przed tym, gdy miała spaść w niebyt pod nimi. Raz jeszcze uniósł dłoń i wyrzucił z niej biały strumień światła, który wpadł w twarz najeźdźcy.
 - To już wszyscy! - zawołał czyjś głos.
 - Na pewno, Clipton?! - spytał Lennars, odwracając się do niego.
 - Na pewno! - odpowiedział mężczyzna.
 - Za kwadrans będziemy w Griphe - oznajmił Quigley.
 - Musimy się pospieszyć! - Vaill wciąż trzymał w ramionach nieprzytomną dziewczynę, która obficie krwawiła. - Źle z nią. - mruknął do Lennarsa, który podleciał, by sprawdzić, co z Octavią.
 - Wytrzyma. Musi wytrzymać - powiedział, co nie było wystarczającym pocieszeniem biorąc pod uwagę fakt, że jej oddech stawał się coraz płytszy, a puls mniej stabilny.
 Po kilkunastu minutach lotu wylądowali wreszcie w Griphe. Księżyce oświetlały kamienny plac, na którym się znajdowali. Kilka meglanów obskoczyło Vailla, by obejrzeć rany Octavii. 
 - Oddycha?  - spytał jeden z nich.
 - Tak - odparł Vaill - Straciła sporo krwi, wciąż jest nieprzytomna.
 - Niedobrze... Połóż ją na ziemi. Zajmiemy się tym. - Czterech mistrzów tworzyło teraz ciasny półkrąg nad pochylającymi się przy  dziewczynie meglanami, które swoją mocą uleczały  jej rany. Jeden z nich mruczał pod nosem jakieś skomplikowane inkantacje w ich rodzimym języku, a w miarę gdy to robił, Octavią targały gwałtowne wstrząsy, jakby ktoś raził ją prądem.
  - Co jej robicie?! - Lennars chciał wyrać się do przodu, ale Arcany przytrzymał go w miejscu.
  - Spokojnie. Chcą jej pomóc - szepnął, by nie przeszkadzać meglanom w doprowadzaniu Octavii do porządku.
 Choć cały proces trwał może kwadrans, wszyscy czterej mieli wrażenie, jakby minęło kilka godzin. Kilka upiornych godzin spędzonych na wyczekiwaniu i ciągłym poczuciu winy. W końcu to oni, dorośli, odpowiedzialni mistrzowie, pozwolili lecieć z nimi bardzo młodej, niedoświadczonej dziewczynie. Przekonało ich jej nazwisko. Jak widać, to za mało.
 - Jest już z nami - oznajmił jedwabistym głosem jeden z meglanów. Octavia rzeczywiście otwarła oczy, choć zaraz tego pożałowała. Od razu zaatakował ją ostry ból w skroniach i żebrach.  Dotknęła ich ręką i omal znów nie zemdlała ze strachu - jej koszula była dosłownie przesiąknięta krwią.
 - Już wszystko dobrze - powiedział spokojnie Vaill, klękając przy niej i obejmując ją ostrożnie - Nic ci już nie grozi, jesteśmy w Griphe.
 - Co to było? - wykrztusiła z trudem.
- Ludzie Mauviasa. Ktoś musiał nas śledzić, bo wiedzieli dokładnie gdzie i kiedy będziemy przelatywać.
 - Czy wszyscy... są... cali?
 - Wszyscy, prócz ciebie - uśmiechnął się słabo.
 - A mój kelmelot?
 - Doleciał, bez żadnych obrażeń. - Skinęła, na znak że rozumie i nie dbając o to, gdzie i w jakim stanie się znajduje, zaczęła zadawać pytania. 
 - Mistrzu, co to jest? - wskazała na wtopiony w dłoń platynowy znak.
 - Sygnatura magiczna. Dostaje ją każdy mistrz, który zda egzamin końcowy z użycia magii.
 - A ci ludzie, którzy nas zaatakowali? Znał ich pan? Dlaczego tak wyglądali?
 - Nie miałem szansy się im przyjrzeć, ale pewnie tak. A wyglądali tak dlatego, że Mauvias nauczył ich cielesnej przemiany, dzięki której mogą się poruszać w przestworzach bez kelmelotów czy wimanów.
 - Mieli okropne twarze... - powiedziała, tym razem bardziej do siebie, niż do niego. - A czy...
 - Wystarczy - uciszył ją Vaill - Teraz musisz wypoczywać, Octavio, a my porozmawiamy z meglanami.
 - Ja też chcę... z nimi... porozmawiać! Chodzi o mojego... ojca! Po to tu... przyleciałam! - kłóciła się słabym, ochrypłym głosem. Meglany spojrzały na nią z nieskrywaną ciekawością, a potem przeniosły pytające spojrzenia na Vailla.
 - To jest Octavia Conely, córka Titresa?
 - Tak - odpowiedział.
 - Niezwykłe... - szepnął meglan, zbliżając się do niej. - Wyczułem w niej pokłady wielkiej energii, ale nie takiej, jaką miał jej ojciec. - Dziewczyna od razu wytężyła słuch, łowiąc chciwie każde słowo. - Spodziewałem się czegoś zupełnie innego...
 - To znaczy? - wypaliła nagle.
 - To znaczy, że będę chciał z tobą jutro zamienić słowo, Octavio Conely - zapowiedział. - A teraz prosimy was, byście wszyscy udali się na spoczynek. Jesteście zapewne zmęczeni po podróży. Ugościmy was - wskazał  na marmurowy pałac, na którego dziedzińcu się znajdowali. - Jutro spotkamy się i porozmawiamy. A ty - zwrócił się do Octavii  - dostaniesz jeszcze kilka leczniczych mikstur. - Potem meglany zaczęły oddalać się, powiewając białymi szatami. Vaill, ku jej oburzeniu, wziął Octavię na ręce i zaniósł do środka.
 - Sama dałabym sobie radę! - warknęła, gdy ułożył ją na łóżku, w gościnnej sypialni. - Nie byłam aż tak ciężko ranna, a pan zrobił ze mnie damę w opałach!
 - Nikt nie sądzi, że jesteś damą w opałach - zapewnił ją Arcany, parskając przy tym śmiechem. - Udowodniłaś nam to niejednokrotnie.
 - Jasne - prychnęła.
 - Mam nadzieję, że Felix zbytnio się nie martwi? - posłał jej bardzo wymowne spojrzenie, na które wsparła się gwałtownie na ramionach.
 - Co pan niby ma na myśli?
 - Wiesz, spędzacie ze sobą sporo czasu, często rozmawiacie, więc pomyślałem sobie, że...
 - Nic z tego - wyszczerzyła się łobuzersko - Felix i ja tworzymy zgraną parę jeśli chodzi o łamanie punktów wszelkich regulaminów, ale nic poza tym.
 - W porządku - odparł, po czym zdmuchnął świecę przy jej łóżku - Śpij dobrze, Octavio. Dobranoc.

1 komentarz: