czwartek, 9 sierpnia 2012

Rozdział 14

14. Ostrą kampanię ocieplania wizerunku Alana uważam za rozpoczętą ;) Wstawiam dziś dwa rozdziały jako że mam świetny humor i rozsadza mnie wena. W pisaniu pomagał mi Nick Cave z piosenką O'children, do której przesłuchania gorąco Was zachęcam.


Powrót do Pense, choć bezpieczny, wydawał się Octavii o wiele gorszy niż podróż w pierwszą stronę. Ciążyło na niej wszystko, czego się dowiedziała. Świadomość tego, ile złego działo się w jej rodzinie oplatała ją ciasnymi więzami, jak jadowity wąż duszący ofiarę, nim zaatakuje. Wtuliła twarz w swojego kelmelota, wciąż dzielnie powstrzymując cisnące się do oczu łzy.  Wiatr wpadał w jej włosy i buszował w nich zimnymi powiewami, skrzydła zwierzęcia łopotały w uspokajającym rytmie. Było jej źle, ale nie mogła się poddać. Nie teraz, gdy trwa wojna, a ona stała się jej centrum. To ją chce dopaść Mauvias i w gruncie rzeczy to właśnie on doprowadził do tego, że teraz będzie musiała złamać obietnicę daną matce, że być może jej rodzina już nigdy nie stanie się jednością. Poczuła nienawiść tak głęboką, że niemal namacalną. Przysięgła sobie, że dopadnie tego sukinsyna i pokaże mu, na co ją stać. Musiała być jednak cierpliwa.
 - Wszystko w porządku? - krzyknął Arcany, by usłyszała go zza szumu wiatru i łopotania skórzastych skrzydeł. Pokiwała głową, nie patrząc mu w oczy. - Lądujemy! - zawołał więc mistrz, zaciskając później wargi w wąską linię. Nie musiał pytać, czego dowiedziała się Octavia. Znał całą historię.
 Pochyliła się nad swoim kelmelotem, zmuszając go w ten sposób do zniżenia lotu. Przed nimi majaczył już dziedziniec akademika, na którego bruku wylądowali chwilę później. Na spotkanie wybiegli im wszyscy inni mistrzowie i kadeci, którzy zapewne wiedzieli już, że zostali zaatakowani. Pierwszy do Octavii dopadł Felix i od razu przytulił się mocno.
 - Nic ci nie jest? Co się stało? Kto was napadł? Byłaś ciężko ranna? - pytania sypały się z ust chłopaka, podczas gdy wszyscy zgromadzili się wokół mistrzów, by wysłuchać oświadczenia.
 - Ludzie Mauviasa dopadli nas podczas podróży i jeden z nich dość ciężko mnie zranił. Pomogli mi w Griphe, ale nadal trochę boli. - Skrzywiła się i złapała za bolącą wciąż ranę. 
 - Dranie - warknął wściekle Felix. - Chodź, pewnie chcesz się położyć. No a... dowiedziałaś się czegoś?
 - Nie byłam obecna na spotkaniu mistrzów z meglanami. 
 - No tak, przecież byłaś nieprzytomna.
 - Byłam - mruknęła ponuro. - Po prostu rozmawiałam z kimś innym. - Czuła, że jeśli nie powie komuś o tym, co czuje, jej głowa pęknie na pół. Oczywiście nie zamierzała mówić mu wszystkiego, ani robić tego w tej konkretnej chwili, ale kiedyś musiała, a Felix był przecież jedyną osobą, której mogła to powiedzieć. No, był jeszcze Vaill, ale była pewna, że teraz po prostu nie będzie miał na to czasu.
 - Felix, ja pójdę sama, dobrze? - powiedziała,a chłopak lekko się zdziwił. 
 - Dowiedziałaś się czegoś złego? Grozi ci niebezpieczeństwo? - Ona tylko pokręciła głową.
 - Później ci wszystko opowiem, obiecuję - zapewniła go i mimo bólu puściła się pędem przez dziedzniec, do holu i w górę po marmurowych schodach. Nie mogła wiedzieć, że pilnie śledzi ją jedna para oczu.
 Wpadła do korytarza, którego chyba nigdy wcześniej nie odwiedzała, byle szybciej, byle ukryć się w jego ciemności przed światem. Poczuła znajome pieczenie w oczach i wilgoć na policzkach. Znalazła swoje zbawienie w postaci filaru, za którym się ukryła, choć w rzeczywistości nie było takiej potrzeby, bo wiedziała, że wszyscy są na dziedzińcu i jeszcze sporo czasu spędzą na wysłuchiwaniu całego sprawozdania.  Usiadła na podłodze i płakała. Wreszcie musiała sobie na to pozwolić. Ogarniała ją tylko smętna cisza i świergotanie samotnego ptaka za oknem. Ale tę ciszę postanowiły zmącić czyjeś szybkie kroki na schodach. Nie obchodziło jej to - w korytarzu, w którym się siedziała znajdowały się tylko schowki na miotły, więc nikt nie powinien się tu zapuszczać. Myliła się jednak. Jej łkanie ściągnęło do tego miejsca ostatnią osobę, którą chciałaby teraz widzieć. Padł na nią długi cień czyjegoś ciała. Spojrzała w górę i natknęła się prosto na twarz Feyreveya. Mogłaby udawać, że wcale nie płakała, ale jaki to miało sens? Już ją na tym przyłapał. Na takiej słabości... Nastawiła się już na kpiny i szyderstwa, ale Alan Ferevey okazał się być nie tylko jej wrogiem, ale również człowiekiem. 
 - Coś cię boli, Conely? To ta rana? - spytał.
 - Nie, mistrzu. Nic mi nie jest - odparła pewnie, by go stąd jak najszybciej odprawić.
 - Płaczesz - stwierdził sucho i ukucnął przed nią. Przyjrzał się jej twarzy - na skroni wciąż miała siniaka, łuk brwiowy rozcięty, a skórę bladą, jak sama śmierć.
 - Przepraszam - mruknęła, spuściwszy wzrok. Już otworzył usta, ale zdał sobie sprawę, że nie wie, co ma odpowiedzieć, skoro dziewczyna przeprosiła go za to, że płacze.
 - Nie postawiłem ci żadnego zarzutu, tylko stwierdziłem fakt. Co się dzieje? Chcesz zobaczyć się z Vaillem?
 - Nie! - odpowiedziała trochę zbyt głośno i tu Feyrevey zaskoczył ją po raz kolejny. Wcale na nią za to nie nawrzeszczał. - To znaczy... nie, dziękuję, mistrzu Feyrevey.
 - A zamierzasz mi w tym stuleciu powiedzieć, dlaczego postanowiłaś tu siedzieć i się odwadniać? - parsknęła nerwowym śmiechem.
 - Obawiam się, że wtedy musiałabym opowiedzieć panu całą historię swojego życia. I to dosłownie, bo właśnie ona jest przyczyną mojego płaczu.
 - Czyli Vaill uczynnie opowiedział ci, wszystko o twojej rodzinie i nie pomyślał o tym, że jesteś za młoda, by to odpowiednio przyjąć. Kretyn - rzucił cierpko.
 - Nie on mi o tym powiedział.
 - Więc kto?
 - Unilia i Angus Conely - wysyczała jadowicie, a z jej oczu potoczyły się nowe łzy. Alan spuścił wzrok. Trudno się było dziwić takiej reakcji dziewczyny. Nawet on, człowiek, który nie używa serca do niczego, poza jego oczywistymi funkcjami w organizmie, poczuł do niej coś na kształt współczucia. Jak znał Conelych, na pewno poinformowali ją o wszystkim z gracją słonia w składzie porcelany.
 - Co teraz zamierzasz? - spytał.
 - Zapaść się pod ziemię, albo udawać, że mnie nie ma - odpowiedziała. Feyrevey przewrócił oczami. Wyprostował się i powiedział:
 - Wstawaj. Nie możesz tu siedzieć do nocy. - Spróbowała się podnieść i zaraz jęknęła z bólu, znów zsówając się po filarze w dół. Zacisnęła zęby. Tej kompromitacji przed Feyreveyem nie zniesie. Chciała się dźwignąć jeszcze raz, ale był szybszy i wyciągnął ku niej rękę. Chciała ją zignorować, jednak nie przypuszczała, że Alan do tego nie dopuści.
 - Nie bądź głupia i daj mi rękę. Akurat to, że nie możesz się podnieść z powodu ran fizycznych, nie uczyni cię w moich oczach ofiarą losu. - Posłuchała. Chwyciła jego dłoń, nieco szorstką i - jak wyczuła - naznaczoną cienką blizną. Gdy wstała, jedną jej rękę zarzucił sobie na szyję, a swoją własną położył na jej plecach. W normalnych okolicznościach już chlasnęłaby go w twarz za tak bliski kontakt fizyczny, ale teraz była mu wdzięczna.
 - Odprowadzę cię do pokoju - powiedział, a ona pokiwała głową.
 Najgorszą mordęgą okazały się schody, na których musiała się bardzo pilnować, by nie jęczeć z bólu. Prawdopodobnie przeciwbólowe mikstury, którymi ją nafaszerowano, przestawały już działać.
W końcu dotarli do jej pokoju. Alan wszedł z nią i kazał jej się położyć na łóżku. Nie protestowała, uznając, że nie ma to najmniejszego sensu, bo Feyrevey i tak ją do tego zmusi, jeśli będzie chciał. Już chciał opuścić jej pokój, gdy zadała pytanie.
 - Mistrzu, czy mistrz Vaill powiedział już wszystkim, czego dowiedzieli się od meglanów?
 - Powiedział, kiedy wybiegłaś z dziedzińca.
 - I  co? Co im powiedziały?
 - Zapomniałaś już, jak ci mówiłem, że meglany przekazują nam swoją wiedzę w najgorszy z możliwych sposobów? Jakieś durne rymowanki, metafory i niedopowiedzenia - prychnął. - Jak je rozwiążemy i ułożymy w logiczną całość, dam ci znać. - Złapał za klamkę i znów zatrzymało go pytanie.
 - Mistrzu!
 - Co znowu?
 - Dlaczego pan za mną poszedł? Kiedy byłam w tym korytarzu... pan nie znalazł się tam przypadkiem, prawda? - Przez chwilę miał zamiar ją ochrzanić za zuchwałe stwierdzenia, które w dodatku mijają się z prawdą, ale potem zebrał się w sobie i postanowił być szczery.
 - Nie, to nie był przypadek. Gdy tylko zsiadłaś z kelmelota widziałem, że coś jest nie tak. A potem rozmawiałaś z tym półgłówkiem od Audara i byłem już pewien. Byłem pewien, że zrobisz coś głupiego, więc poszedłem za tobą.
 - Felix nie jest głupkiem - żachnęła się. - A ja nie zamierzałam zrobić nic głupiego.
 - Tak jak uprzednio nie zamierzałaś mnie uderzyć w twarz albo dać się dźgnąć mieczem w brzuch? - zakpił. - Dobre sobie, Conely. Gdyby coś głupiego wpadło ci do głowy, pewnie rozniosłabyś pół akademika.
 - Od interesowania się mną jest mistrz Vaill - warknęła. No i to by było na tyle, jeśli chodzi o przyjemne relacje między nimi.
 - Dla ścisłości Vaill jest tu od szkolenia cię na mistrza, a nie od znoszenia twoich panieńskich kaprysów. -Uśmiechnął się złośliwie, widząc, jak na jej twarz wstępują rumieńce złości.
 - Nie mam żadnych panieńskich kaprysów! - oburzyła się.
 - A to przed chwilą to co to było? Znalazłem cię i starałem się być miły, odprowadziłem cię do pokoju i odpowiadam na twoje głupie pytania, a ty zaczynasz się na mnie wydzierać. Chcesz to nazwać stabilnością emocjonalną? - uniósł brew w taki sposób, że mimo ogólnej złości parsknęła śmiechem. - No i masz - kontynuował - Octavia Emocjonalnie Stabilna Conely zaczyna zacieszać, jak głupia, zaraz po tym, jak na mnie nawrzeszczała.
 - Bo mnie pan rozbawił! - odpowiedziała, teraz już jawnie rechocąc. Alan sam nie mógł powstrzymać wątłego uśmieszku.
 - Połóż się, Conely, bo chyba boli cię głowa.
 - Póki co, boli mnie rana na brzuchu, a pan mnie rozśmiesza i boli jeszcze bardziej - wyszczerzyła się do niego.
 - Więc może lepiej już sobie pójdę, żebyś przypadkiem nie umarła ze śmiechu.
 - Aż tak zależy panu na moim życiu? - zachichotała.
 - Nie na twoim, a na moim własnym. Najpewniej byłbym następnym, który zginie z tej przyczyny, bo żeby umrzeć ze śmiechu musiałabyś mieć ogromny antytalent do umierania. Potem ludzie padliby trupem ze śmiechu, widząc, jak kopnąłem w kalendarz dusząc się śmiechem z powodu twojej śmierci spowodowanej śmiechem i zapanuje prawdziwa pandemia śmiechowych zgonów. - Nie sądziła, że kiedykolwiek nadejdzie taki moment, ale i ona i Feyrewey śmiali się głośno ze swojego dialogu, aż naprawdę rozbolał ją brzuch.
 - Nie chcemy pandemii, mistrzu, a ja naprawdę zaraz wykituję.
 - Nawet nie próbuj. Jesteś fantastyczną ofiarą do dręczenia cię podczas zajęć. Żegnam ozięble - powiedział i chwilę później zniknął za drzwiami, pozostawiając ją z uśmiechem na ustach. Trwało tylko chwilę, nim zamknęła powieki i zapadła w sen z myślą, że nie taki Feyrewey straszny, jak go malują.

2 komentarze:

  1. hehehe no proszę Alan pokazuje ludzką twarz!

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałam tę cząstkę sobie wyrwaną z kontekstu. No chyba udaje Ci się to ocieplanie. ;)

    OdpowiedzUsuń